I Dyktando krakowskie

14 marca odbyło się w Auditorium Maximum I Dyktando Krakowskie. Byłem, los tak chciał, w centrum tych wydarzeń i mogę, jak sądzę, ze spokojnym sumieniem stwierdzić, że było to prawdziwe święto języka polskiego i naszej polonistyki w szczególności. Wielka impreza to wielkie wyzwanie organizacyjne, potrzeba zgodnego współdziałania wielu ludzi, ale też groźba upadku z wysokiego konia. Udało się! Najmilej brzmiały słowa gratulacji dla Wydziału Polonistyki od JM Rektora UJ, profesora Wojciecha Nowaka, który osobiście otwierał konkursowe zmagania i kończył je, wręczając nagrody Krakowskiem Mistrzom Ortografii. Dowiedliśmy, co jesteśmy warci jako uniwersytecka polonistyka. Na sali czuło się dobrą energię; oklaski dla błyskotliwych wykładowców (prof. Renata Przybylska, dr Tomasz Majkowski, dr hab. Michał Rusinek) - były szczere. Liczna (blisko 70 osób) Komisja Oceniająca spisywała się pod kierunkiem m.in. prof. Bogusława Dunaja, dr hab. Mirosławy Mycawki, prof. Walerego Pisarka bez zarzutu. Było też wsparcie dalszych kilkorga naszych młodszych językoznawców. "Dajemy radę" (młodzi rozumieją ten zwrot inaczej, szerzej) - usłyszałem w sobotę parę razy od studentów w odpowiedzi na moje pytające, niespokojne spojrzenie, kiedy byliśmy w samym ogniu poprawiania prac, i myślę, że w pełni zasłużyli oni sobie tego dnia na nasze uznanie i liczne pochwały. Dla mnie, dla prof. Mirosławy Mycawki, która przygotowała to "piekielne" dyktando (zwycięzcy, prawdziwi mistrzowie ortografii, mieli po kilkanaście błędów!) było to nowe, budujące doświadczenie, ukazujące naszych podopiecznych jako partnerów i ludzi zdolnych otwierać nowe obszary aktywności dla naszej polonistyki. W sumie ze strony studentów i doktorantów zaangażowało się mocno w przygotowanie i przeprowadzenie imprezy ok. siedemdziesiąt osób (było też chyba kilkoro naszych przyjaciół z innych wydziałów). To są cisi bohaterowie I Dyktanda Krakowskiego. Z szacunku dla wartości tej zbiorowej pracy wolałbym tu nie wymieniać nazwisk; nie mogę jednak nie oddać szczególnego honoru pani Roksanie Kidawie, Przewodniczącej Koła Naukowego Językoznawców Studentów UJ, która trzymała dzielnie w rękach dziesiątki spraw i obowiązków. Ale przecie bez szczerego zaangażowania i poświęcenia innych niczego by dokonać nie zdołała. Mam WAS WSZYSTKICH w dobrej i życzliwej pamięci. Dziękuję Państwu. Z taką "ekipą" bez lęku zabierzemy się za przygotowanie za rok kilkudniowego, bogatego w rozmaite imprezy Święta Języka Polskiego, do czego zachęcał nas Pan Rektor - na miarę także Waszych, zaiste niemałych możliwości. Tymczasem zbierajmy energię i pomysły. Mam nadzieję, że zamieszczone na stronie Wydziału Polonistyki zdjęcia z I Dyktanda Krakowskiego dobrze oddają atmosferę tego ciekawego wydarzenia, którego pomysłodawcą byli nasi studenci. Kazimierz Sikora   

Laureatami I Dyktanda Krakowskiego zostali:
 
1. Patrycjusz Pilawski - Krakowski Mistrz Ortografii,
2. Aleksander Meresiński - I Wicemistrz Ortografii,

3. Jan Chwalewski - II Wicemistrz Ortografii.

 Jury wyróżniło także następujące osoby:

1. Piotr Anioł
2. Dariusz Godoś
3. Agnieszka Roszczak 
4. Andrzej Dyrek
5. Adam Wisiółkowski
6. Olga Zdebik
7. Zuzanna Babińska
8. Krzysztof Marszałek
9. Magdalena Stonawska
10. Piotr Schabowski
11. Katarzyna Romanek
12. Barbara Dulińska
 

Serdecznie gratulujemy!

Poniżej prezentujemy tekst dyktanda, przygotowanego przez dr hab. Mirosławę Mycawkę:

GMO z UJ-otu, czyli megathriller po krakowsku

Nie wierzcież, że to klechda czy humbug. Rzecz działa się nie w kraju samurajów pod Fudżi-jamą, lecz u podnóża Wawelu przed półtrzecia roku. UJ otrzymał grant z Funduszy Europejskich na wyhodowanie klona jakiegoś superprzodka z jego nanoszczątków. Na żądanie Unii bez wahania, naprędce zarządzono quasi-casting. Think tank rozważał ożywienie próchniejącego w Bari truchła Bony Sforzy w hołdzie dla – mamma mia (!) – włoskiej kuchni z jej lasagne (lazaniami), panna cottą i cappuccino. Niepodobna było przeoczyć ultraksenofobkę i prahipsterkę Wandę, od zamierzchłych czasów leżakującą w wiślanym mule. Na Facebooku jakiś zhardziały Wielkopolanin lobbował za wskrzeszeniem megagryzoni z Mysiej Wieży w Kruszwicy. Na próżno, straż rektorska dała odpór tym haniebnym mrzonkom. A nużby mysie tȇte-à-tȇte z prorektorem skończyło się przykrym déja vu(e). Wybór padł w końcu na Smoka Wawelskiego w nadziei na wzmożenie ekoturystyki. Któż by nie chciał strzelić sobie selfie z takim quasimodo w(e) fiakrze? W Muzeum Narodowym odbył się wernisaż wystawy „W przestrzeni Smoka". Biotechnolodzy wyposażeni w górniczy strug zheblowali powierzchnię skał Smoczej Jamy w poszukiwaniu podwójnej helisy bestii. Ze skalnych zrzynek i strużek uzyskali DNA i … otworzyli, chcąc nie chcąc, puszkę Pandory. W czas Wielkiejnocy, w przeddzień rękawki wkradł się znienacka chyżo do laboratorium świeżo upieczony, hoży, acz podstarzały stażysta, pół-Kreol, obecnie hażanin, który przyjechał nie byle tendrzakiem, a Pendolino z Gdyni-Obłuża. Tenże to niewydarzony i z lekka zaburzony eks-Zabużanin w rozchełstanym, zszarzałym chałacie i ze zwarzoną miną chytrze przemieszał zawartość wpółotwartych probówek. Poniewczasie okazało się, co ten huncwot w półnegliżu, pseudo-Frankenstein rodem z klubu go-go sprokurował. Ni stąd, ni zowąd, wpośród feerii hiperwystrzałów wykluła się z menzurki półzwierzęca chimera. Tęższa od humbaka, z głową drobno nakrapianej helodermy, grzbietem guźca, buszboka czy suhaka, ogonem warana z Komodo, charme'em żararaki i subtelnością najeżki. Shrek by się nie powstydził. Z powodu nadwyżki energii ochrzczono hybryda Tauronem. Przerażający dźwięk à la thrash metal, a może thrashcore wydobył się z jego trzewi, aż zatrzęsła się kładka Bernatka, wawelskie rzygacze pospadały na krużganki, zadrżał dzwon Zygmunt, a w hotelach drzeć się zaczęły draperie z chintzu. Po tym głośno brzmiącym entrée ruszył potwór pędem bez GPS-u na łów. Nieopodal kościoła Na Skałce zboczył na most Grunwaldzki w stronę Alei (Alej) Trzech Wieszczów, by dotrzeć do pałacu Pugetów, notabene (nb.) ostoi jerzyków. Miał jednak pecha. Wnet zbrakło w mieście choćby półdziewic, które by nie klęły jak szewc. Tychże psiajucha nie trawił. Od krakowian otrzymał wegański furaż: morzypła, możylinki, merzyki, storzyszki i storzany, i inne chabazie przyprószone ostryżem. Juhasi z Podhala w trzcinowych króbkach przywozili płaskurkę i życicę, reż, zeprzałą pszenicę oraz żyto krzycę. Do menu dorzucono dary mórz: terpużkę wielosmużkę, chryzor, mikiżę, wachę i strzeżki. Lecz niby-Hydrę nadal głód morzył i  zbój hejnalistę z wieży mariackiej spożył. I tak nie doczekał dożynek niczym rzeżuchowiec zorzynek, jako że w niespełna rok zabił go krakowski, wysokosiarkowy smog.